sobota, 4 września 2010

Cysorz to ma klawe życie

Może nie bezboleśnie, ale za to szybko dotarliśmy do Pałacu Chanów Krymskich.

 Byliśmy w samym sercu stolicy Chanatu Krymskiego. Pałac miał być odzwierciedleniem rajskiego ogrodu (Bakcze Saraj – Pałac w Ogrodzie).

Jako „wyprawa naukowa z WSG” otrzymaliśmy swoją przewodniczkę i nieograniczony czas na zwiedzanie pałacu.

Można tylko powtórzyć za Waligórskim „Cysorz to ma klawe życie oraz wyżywienie klawe!” i dodać, że Chan tatarski, to miał jeszcze lepiej.
Pozazdrościliśmy chanom wyżywienia i po zwiedzaniu pałacu postanowiliśmy zjeść coś z chańskiego stołu. Wygrały czebureki – placki nadziewane mielonym mięsem z cebulą i pieprzem, lub żółtym, bądź owczym serem. Po drobnej przegryzce ruszyliśmy dalej.

Niestety wzorem tatarskich janczarów od tej chwili szliśmy pieszo.

Po kilkuset metrach zaczął padać deszcz - pierwszy po czterech miesiącach suszy na Krymie. Jeden z najstarszych klasztorów Krymu, wykuty w skale Uspienski Monastyr zwiedzaliśmy całkowicie przemoczeni. Jak nakazuje tradycja, w każdym miejscu, które jest choć troszkę ładniejsze od szarej rzeczywistości obowiązuje zakaz fotografowania.

Nie wolno było robić zdjęć klasztoru, z klasztoru, i w jego okolicy. Na szczęście wiele lat temu wynaleziono teleobiektyw. Uzupełniliśmy nasz zapas wody z cudownego źródła i w drogę…

Doszliśmy do skalnego miasta Czufut Kale (Żydowska Twierdza), było stolicą Chanatu przed przeniesieniem jej do Bakczysaraju.

Później w twierdzy pozostali Karaimowie – grupa etniczna wywodząca się z judaizmu.

Po chwili odpoczynku ruszyliśmy dalej. Zaczynał się zmierzch, a my dotarliśmy do położonego w środku lasu karaimskiego cmentarza. Wygląda on fascynująco i przerażająco zarazem: pośród starych, ogromnych drzew wyłania się przed Tobą 30 tysięcy porozrzucanych macew porośniętych mchem i takich, które wyglądają jakby ktoś postawił je wczoraj.
Wersja oficjalna jest taka: przez cmentarz przeszliśmy szybko żeby zdążyć rozbić nasz pierwszy obóz przed zapadnięciem absolutnych ciemności.
Namioty rozbiliśmy „na sucho” i wyglądało, że kolacja też będzie taka – źródło w pobliżu obozowiska wyschło. Witalij był nieoceniony – znalazł wodę niecałe 1,5 km od obozu. Byliśmy uratowani. Gdy wracaliśmy z wodą Niebo postanowiło nam pomóc i dostarczyć jej jeszcze troszkę.
Dwie kąpiele w deszczówce jednego dnia… I niech ktoś powie, że pięciogwiazdkowy hotel all-in coś takiego zapewnia. Najedzeni, przebrani w suche ubrania udaliśmy się na pierwszy odpoczynek na krymskiej ziemi (dosłownie).


Dzień drugi (czwarty) rozpoczął się od suszenia odzieży, namiotów i wszystkiego co tylko potrafiło namoknąć.


Spakowaliśmy obóz i ruszyliśmy w drogę.

Szliśmy na zmianę lasami, polami czasami drogą.

Bywało, że tylko nasz Kierownik widział wydeptana ścieżkę,

 tam gdzie noga człowieka nie stąpała od czasów Czyngis-chana.


 Obiad zjedliśmy na jednej z planek upajając się zapachem traw i podziwiając czysty błękit nieba.

Niestety była to „wersja demo” pogody.


Tego dnia sztukę wskakiwania w sztormiaki i zakładania pokrowców na plecaki opanowaliśmy do perfekcji.

Po dość długim i męczącym marszu doszliśmy do wioski Vysokoye.

Tam w pokoju przysposobionym na sklep zrobiliśmy niewielkie zakupy i ruszyliśmy na miejsce obozowiska. Czekała na nas miła niespodzianka: elektryczność, oświetlenie, toaleta, woda 50 metrów od obozu.

Zapowiadało się jeszcze przyjemniej, bo udało się uzgodnić z właścicielką terenu, że przygotuje prawdziwa banię. Nie wyszło. "Nie ma tego złego…”  - podgrzaliśmy wodę i mieliśmy gorący prysznic pod gwiazdami. Szkoda, że fotografa przy tym nie było…

Kolejny dzień był od początku zapowiadany jako najtrudniejszy. Po pierwsze mieliśmy długi i trudny odcinek drogi do przejścia, po drugie trzeci dzień jest często przełomowy i wywołujący konflikty. Mając świadomość tego wszystkiego po porannej rozgrzewce i kaszce mannie (większość patrzyła na to danie z nieukrywanym obrzydzeniem), spakowaliśmy się i wyruszyliśmy „na Bojku”. Tego dnia poznaliśmy nowe znaczenie słowa „skrót”. 
 

Może i pionowo w dół to nie było ale gdyby nie te krzaki, gałęzie i skały, których się kurczowo trzymaliśmy na tym zejściu w dół, to koniec byłby smutny. Jak to mawiają schodzi się po to żeby później podejść. Ale żebyśmy za bardzo nie marudzili Kierownik co 100 m pozwalał nam odpocząć. Do dzisiaj nie wiemy ile ma metr ukraiński. Natomiast na pewno jest kilkadziesiąt razy dłuższy od naszego. Pierwszy odpoczynek mieliśmy nad malowniczo położonym jeziorem. Wokół niego co kilkadziesiąt metrów wybudowane były pomosty i altany, „sławojka” z plastikową klamką... Cywilizacja w środku lasu! Chwila odpoczynku na pomoście i w drogę do wsi Bohatyr.

Wieś jest mała ale długa. W dodatku cała pod górę. Od czego mamy Kierownika? Zatrzymał autobus szkolny i już po 15 minutach byliśmy pod sklepem. Pod zamkniętym sklepem!

Jak już wielokrotnie pisałem pozwoliliśmy Kierownikowi iść z nami tylko z jednego powodu - miał niezwykłe zdolności. Sprawił, że sprzedawczyni otworzyła dla nas sklep. Uzupełniliśmy zapasy chleba we wszystkich stanach skupienia materii i ruszyliśmy dalej w drogę. Obiad zjedliśmy nad jeziorem, a po nim mieliśmy czas na długo oczekiwaną sjestę.
 

Podejście na przełęcz było naprawdę długie i wyczerpujące.
 

Nawet Kierownik podzielił je a kilka odcinków po 100 m każdy (Mamy przypuszczenie, że te sto metrów to było w pionie). Po drodze ruiny chramu Chrystusa Zbawiciela. Każdy z nas dołożył symboliczny kamień, aby odbudować jego mury.

Teraz czekał nas tylko jeden odcinek pod górę (tradycyjnie 100 m) i zejście na miejsce obozowiska.

Tuż przed biwakowiskiem spotkaliśmy uśmiechniętego lisa. Już dawno nie widział tylu naiwniaków z jego kolacją w plecakach.
 

W czasie gdy mężczyźni wzorem swych praprzodków wyruszyli na polowanie, a kobiety tak jak ich protoplastki zasiadły na klepisku i zaczęły przyrządzać posiłek,

lis zburzył odwieczny porządek świata i porwał pozostawione bez opieki „sało”. Istnieje też teoria, że chłopaki nie poszli na polowanie, tylko dziewczyny kazały im przynieść drewno na ognisko.

Zwijanie trzeciego obozu to był już tylko moment - trening czyni mistrza. Zeszliśmy z góry Bojka, a tam czekały na nas cudowne widoki na Wielki Kanion Krymu.

Usiedliśmy nad urwiskiem i upajaliśmy się widokiem.

Gdybyśmy wtedy wiedzieli, że za chwilkę zaczniemy trening do „Tylko dla orłów 2”…

Oprócz nas nie było tam prawie nikogo – wyjątkiem był Rosjanin, który wyposażony w walizkę na kółkach pomieszkiwał w pobliskiej jaskini (Przypuszczalnie był to pierwszy z zielonych ludzików. Zakładał bazę wypadową w jaskini. Dopisane w 2018). Naładowani energią ruszyliśmy w dół. Schodziliśmy wąską ścieżką – po lewej 200 m pionowej ściany w dół, po prawej 100 metrów w górę. Tego opisać się nie da. To trzeba przeżyć. Nikomu nie osunęła się noga ani nie złamała ostania gałąź ratunku…

Udało się, doszliśmy do Błękitnego Jeziora. Kąpiel w nim ma zapewnić wieczną młodość, zdrowie i urodę. Każdy marzył o czymś takim jak basen z lazurowa wodą…

Niestety jej temperatura sprawiła, że większość postanowiła pozostać stara, brzydka i …brudna.
Opuściliśmy Wielki Kanion i ruszyliśmy w kierunku Srebrnego Wodospadu. Do tej pory na trasie nie spotkaliśmy prawie nikogo. Troszkę to było dziwne. Rozwiązanie zagadki brzmiało „Zakaz wstępu do lasu w związku z zagrożeniem pożarami”.

Dojścia do Srebrnego Wodospadu niczym Cerber strzegł strażnik. Z takim plecakami nie przejdziemy… Skąd Kierownik wiedział, kiedy strażnik pójdzie do toalety pozostanie jego tajemnicą.  Wycisnęliśmy z niego tylko tyle, że toaleta była tańsza  od biletów... Przy samy wodospadzie zjedliśmy kanapki z herbatą parzoną w samowarze, miejscowego sprzedawcy ziół

 i wzięliśmy udział w degustacji regionalnych win. 

Wracać nie mogliśmy, iść dalej też nie. Rozbiliśmy obóz nad wodospadem.

Biwakowisko z trudem pomieściło nasze cztery namioty.

Mieliśmy spać 4 kroki od strumienia, 20 metrów od źródła, 50 m od wodospadu, wśród drzew z Alicji w Krainie Czarów.

Okolica była urokliwa.

Kierownik znalazł nawet punkt z widokiem na kanion, który podziwialiśmy rano. I nic by w tym nie było dziwnego, gdyby droga do punktu widokowego nie biegła pionowo w górę. Zachęta brzmiała „Teraz nauczycie się jak bezpiecznie wchodzić i schodzi w grupie. To się wam przyda”.

Skupiliśmy się słówku „bezpiecznie” w kontekście pionowej ściany po której mieliśmy włazić bez liny. Niestety nikt nie zwrócił uwagi na ostatnie zdanie. Widok z góry był oczywiście wart tej krótkiej wspinaczki.

To był niestety ostatni dzień kiedy wędrowaliśmy z dala od typowych, wyznaczonych szlaków, z dala od cywilizacji, od licznych turystów… Wieczorem uczyliśmy się śpiewać piosenki ukraińskie. (Jest nagranie ale dostałem zakaz rozpowszechniania z groźbami karalnymi pod moim adresem.)


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz