Bez obaw. Wyszliśmy z tego cało. A jak pojawił się smok to byłem już zupełnie spokojny,
że nawet Meksykanie z Chinatown (gdyż tam byliśmy) nie zrobią nam krzywdy.
Zwłaszcza, że dziewczyny z puebla pozostały na polu (chłopcy jak wiemy odeszli do miasta, które za tym pustym stepem jest ogromne)
Smoków było więcej,
Chińczycy zbudowali USA
i gdyby pewna pani nie popatrzyła na mnie trzecim okiem,
to może przekonałby się do Mac'a.
A zaczęło się od wizyty w najstarszym w USA Chinatown. Chiny zaczynają się za tą bramą
i ciągną kilkanaście przecznic, w każdą stronę,
otoczone całkiem sporymi jak na strefę aktywną sejsmicznie domkami.
Wrażenie takie sobie. Nie dlatego, że brzydkie czy coś ale najzwyczajniej w świecie byliśmy jakiś czas temu w Chinach. Co robi wrażenie? Największe zawsze to samo. Jestem sobie w San Francisco, przechodzę 150 m, sorki 0.1 mili i ludzie zaczynają mówić w innym języku. To przejście nie jest płynne. Ciach Chiny, ciach Włochy...
Co tam w Chinach jeszcze fajnego? Małpki,
jadeit,
widoczki.
Z Chin jest relatywnie blisko do Cable Car Museum. Łapie się tramwaj i po chwili się jest. Generalnie jak było widać tramwaj linowy, jako atrakcja jest zapchany. Nie dotyczy miejsc w środku trasy :). Tam jest prawie pusty i łapie się go prawie jak taksówkę.
Wszystkie cztery linie tramwajowe napędza jedno miejsce w mieście:
Niesamowite ale tak to działa od zawsze czyli od 1873 roku. Wtedy ruszyły pierwsze na świecie tramwaje linowe. Po nich tramwaje linowe powstały w... Nigdzie nie powstały. Najstarsze wagoniki (te z 1863) wyglądały tak,
młodsze tak,
a wszytko wymyślił facet, który produkował liny stalowe. Kto widzi dziwny związek? Dla przypomnienia. Tramwaj w środku, poza szczytem, wygląda tak:
Chyba wyczerpałem temat "Cable Car".
Dla relaksu i pewnego muzeum, o którym u mnie dzisiaj nic nie będzie, wpadliśmy na Pirs 39. W całości prezentuje się godnie
A w kawałkach widać jak to działało
Samo miasteczko od strony wody równie malownicze jak od środka.
Jak by ktoś chciał zaplanować wizytę, to załączam mapkę.
Tym co najmocniej uderza w mieszkańca Union Square (to my) jest hałas. Taki sam był zresztą na Golden Gate, Pirsie 39 i kliku innych miejscach. Jakim zdziwieniem było dla nas, gdy po wyjściu z autobusu, a byliśmy w nim tylko my i kierowca, znaleźliśmy się na ulicy, na której byliśmy tylko my (autobus odjechał).
I nie była to Apokalipsa Zombie, a miejsce o nazwie Palace of Fine Arts.
Taki kawałek ruin sobie na wystawę światową w 1915 zbudowali.
Do tego dodali Presidio Park i zrobiło się całkiem przyjemnie.
Mieli fantazję z tym Fine Arts. My też, więc udaliśmy się oddać pokłon Yodzie.
Z racji tego, że komunikacja miejska dzisiaj nie robiła nam dowcipów, dotarliśmy szybko i sprawnie do hotelu.
Wcześniej nie było na to czasu. Widok z okna na wprost mam taki,
a na dół (tak miało być napisane) taki:
Dzisiaj już niczego więcej z siebie nie dam albowiem kierowanie łodzią podwodną jest wyczerpujące.
czego tradycyjnie Wam życzę.
Bym zapomniał. Jesteśmy przecież w San Francisco:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz