poniedziałek, 2 stycznia 2017

Pójdę boso...

Mieliśmy dość intensywne 4 dni, pora więc na leniuchowanie. Zaczynamy od śniadanka o 9, a później mały spacerek na "starówkę". W planach powrót tramwajem - Internet twierdzi, że jest tu takie cudo. Całość trasy jeżeli istniej tramwaj to max 6 km.
Dzisiaj dokonaliśmy też odkrycia związanego ze strefami czasowymi. Każdy napotkany w hotelu zegar posiadał swoją strefę czasową. Późniejsze badania potwierdziły, że zegary mieszczą się w przedziale około 30 minut. Kolejny naród, który ma czas.
Ruszyliśmy przed 11. Słońce za lekkimi chmurkami czyli idealna pogoda na spacerek i zdjęcia. Temperatura też nie zabójcza czyli około 30 (skala Celsjusza, liczby dodatnie).
Aby dojść do starówki, trzeba było iść wzdłuż ruchliwej ulicy. Pozwoliło mi to na kilka chwil niemego zachwytu nad tym co można przewieźć lub przenieść i w jaki sposób. Za dużo by pisać.


Czego nie można przewieźć lub przenieść?
Nie wiadomo. Ale próby trwają.


Resztę zdjęć wrzucę na Zonerame. Jakby powiedział kolejarz w poprzednim odcinku bloga: zdjęcia comming soon. (Wiem, że nie ma jeszcze poprzedniego odcinka. Ale ja to piszę i wiem co będzie.)
Okazało się po jakimś czasie, że zdecydowałem się dopisać kawałek o transporcie, a zdjęcia wrzucić do kilku albumów. Jak ktoś chce poczytać to zapraszam na nowe wcielenie Transportera.


Stary Rangun (nowy to Yangon) jest przemieszany z nowym. Rozwalają pokolonialne kamienice i wypełniają przestrzeń "plombami". W sumie to się im nie dziwię.


Pranie to potęga

Pagody są wszędzie


Nigdy się chyba nie dowiem jak się to rozplątuje


 A przed nami rozciągał się las.
Las anten satelitarnych. Jakoś tak to chyba szło w Nic śmiesznego.



Banan w hurcie i w detalu. W hurcie te na gałązce. Nie mam pojęcia co "na hurcie" robią biali.


Zapomniałem napisać, że zrezygnowaliśmy z tramwaju, aby pójść nad rzekę. Na przystań promową konkretnie. Promy odchodziły od nabrzeża jeden po drugim.


Już chyba pisałem o tym rok temu. W Azji południowo-wschodniej pracuje i handluje się na ulicy.



A jak się stoi w korku, to można zatankować (około 2 PLN za litr).


Odpowiadam szybciutko na pytanie czy mają tam Boże Narodzenie. Tak, ale prawdopodobnie
nie wiedzą o co chodzi poza prezentami i reniferami.


Zasłużyliśmy na luch. Poszliśmy do pierwszej knajpy z brzegu i zamówiliśmy...


Niektórzy, jak zawsze zabierali mi jedzenie


Ale w efekcie się nie pobiliśmy i daliśmy radę. Aby nie było wątpliwości. Kraj w którym jesteśmy to Myanmar.


I nawet udało się rachunek rozczytać


Jak widać jedno piwo w knajpie kosztowało 750 kyat czyli mniej niż pół USD.
Spacer trwał troszkę dłużej. Wydłużył się do około 10 km. Ale za to nauczyliśmy się przechodzić przez jezdnię i mogliśmy zobaczyć mecz w tradycyjną piłkę birmańską.


O 16 hotel oferował podwózkę pod pagodę Shwedagon. Byliśmy tam wczoraj za ciemnego warto rzucić na nią okiem za jasnego. Tym razem weszliśmy od zachodu.


 A potem znowu nie było wiadomo na czym skupić aparat.


Bo sama pagoda (100 m) jaka jest każdy widzi. Za dnia widzi się lepiej.


Czubek pagody nazywa się parasolka. Poszło na niego 500 kg złota... Niestety nie wiedzieliśmy jak oskubać pagodę. Zdjęcie poniżej zawdzięczamy dziewczynie, która miała Canona z wypasionym obiektywem i nie brzydziła się dotknąć mojego Nikona. Aby zrobić zdjęcie położyła się na kafelkach...


W drodze powrotnej troszkę się zgubiliśmy ale złego diabli nie biorą i będę pisał dalej. W ramach leniuchowania przedreptaliśmy około 18 km, z tego jakiś jeden boso.

Tradycyjnie pozdrawiam Grażynę i Marka.
Martunia wiemy, że jedno dziecko i że bez choroby lokomocyjnej. Ale ogarnąć się i tak nie da. Przed tobą blogi z Rumunii, Tokio...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz