czwartek, 5 stycznia 2017

W grocie Króla gór

Trochę skorygowaliśmy godziny pobudek. Tym razem na 5:15. O 7:30 lecimy do Heho, a później kolejne jaskinie.
Odprawa na loty krajowe jest szybka i sprawna, faktycznie optimum, to wpaść 45 min przed odlotem i jakimś cudem dowiedzieć się kiedy nas wpuszczą do samolotu. Informacja o boardingu nie pokazała się, a zaczynaliśmy wchodzić 3 min po planowanym wylocie. 

Nasz ATR wyglądał w środku na nówkę.  I miałem więcej miejsca na nogi niż np w A320! Mogłem się swobodnie wyciągnąć z wyprostowanymi nogami. I podali jedzenie. Trasa na 1:05 godziny, a oni karmią! 

Dolecieliśmy do Heho planowo – od wyjścia z hotelu 3 godziny i jakieś 700 km za nami. 5 minut po nas wylądował kolejny samolot, po 15 minutach coś wystartowało. Ruch jak na Okęciu... Na miejscu zapoznaliśmy się z działaniem transportera bagażu (tej taśmy co lata w kółko)

oraz naszym przewodnikiem Zee i w drogę do Pindaya. W tej mieścinie jest grota, a właściwie dwie groty połączone korytarzem. W grotach około 8000 posągów Buddy. Ale o tym potem. Po drodze okazało się, że jest akurat targ wołów, 

to wpadliśmy kupić troszkę wołowinki.

Przed jaskinią odwiedziliśmy jeszcze producenta parasolek. Takich papierowych. Tam robią ręcznie wszystko. Od papieru poczynając po mechanizm rozkładania. 

Te parasolki maja nawet ten zatrzask. I wszystko z drewna. Facet miał tokarkę nożną i jak burza toczył to coś co się przesuwa po bambusie i rozkłada parasol.
W drodze do jaskiń przeszliśmy przez takie poletko ze stupami. Dużo ich było, a będzie jeszcze więcej bo każdy może sobie taką wznieść.

Sama jaskinia była mocniejsza niż pierwotny zarys wyobrażenia o niej czyli dużo posągów w rządku obok siebie. One były wszędzie. Że tak powiem do sufitu.

Do tego w kilku rzędach.

Czasami w malutkich grotach.

To jest właśnie wyjście z tego wyżej.

Sama jaskinia też całkiem jaskiniowata. I nikt nie zabraniał dotykać stalaktytów.

Ten posąg pod którym stoimy jest z drewna teakowego.

A sama jaskinia, a właściwie miejscowość to w tłumaczeniu pogromca pająka. Legenda mówi, że 7 książąt musiało przenocować w tej jaskini. Gdy się obudzili wejście było zamknięte siecią. Na pomoc przyszedł im kolejny książę, zabił pająka z łuku i dostał księżniczkę za żonę. Pająk został umieszczony przed wejściem. Gdzie została umieszczona księżniczka nie wiemy.

W drodze powrotnej mogliśmy zobaczyć obrazek z odległej przeszłości. Kobiety sierpami  żęły zboże. Całym rzędem szły, cięły i wiązały

 Hotelik w Kalaw okazał się również całkiem całkiem. Nocowaliśmy 1350 m npm.

Kolacja w tradycyjnym stylu Shanów.


Shanowie to mieszkańcy tego rejonu gdzie jesteśmy. Jest ich około 5 mln, maja swój język – w ¾ taki jak tajski, bo z tamtego rejonu przybyli. Czują się bardzo odrębni i bliżej im do Tajlandii i Laosu niż do Birmy.

Pozdrowienia dla Grażyny i Marka.
Zaczynam robić zdjęcia tego co pożeramy, a nie zdążyło uciec. Będzie opisane. Restauracjom przyznajemy gekoniki. Np. za brak drzwi do toalety (Chińczyk w Yangon) dodatkowy punkt, za kelnera we fraku (restauracja w hotelu przy Golden Rock)minus 10.
A po prawej jeszcze coś dla miłośniczek znaków informacyjnych (tego z zakazem szpilek nie mogę na szybko znaleźć).


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz