Ne
jeziorze wprawdzie wodowaliśmy już 8 stycznia ale, że dopiero na drugi dzień w
planach była "opływówka", to będzie razem. Pierwsze wrażenie to niesamowity
hałas. Mieszkańcy jeziora w jedynie sobie znany sposób potrafili połączyć tradycyjną
łódkę z 200 konnym silnikiem. Tam są jedne wielkie zawody łodzi motorowych. Tam
się nie płynie na pól gwizdka. Tam jest zawsze ile Bozia w silniku dała.
Hotelik
miał być na wodzie i był.
On był do
tego stopnia na wodzie, że nie miał kontaktu z lądem stałym. Myśmy nawet
chcieli na miasto wyskoczyć coś zjeść ale tam się dało tylko wypłynąć. I to niekoniecznie „na miasto”.
No to płyniemy. Jak zwykle nie wiem od czego zacząć.
Skoro na wodzie to od rybaków. Mają 2
techniki łowienia i jedną technikę stabilizowania lodzi nogą.
Łowią na
długą sieć ustawioną w trójkąt, do której się zagania ryby waląc wiosłem w
wodę.
Albo takie
kosze. Wypatruje się ryby i koszem w nią. Wolą łowić na długie sieci.
Przewozu ludzi i towarów odbywa się wyłącznie wodą.
Jak to się
dzieje, że oni się nie zderzają nie wiemy. I dlaczego niektóre łódki się nie
utopiły.
Sposób
wyjazdu z parkingu nas zdumiewał. Oni potrafili wyprowadzić łódź stojącą w
ostatnim rzędzie.
Co do
rzemiosła, to kwitnie.
Na moje
wygrywa kowal objazdowy z miechami ręcznymi.
Chociaż ręczna
produkcja desek na łodzie też niczego sobie.
Pozyskiwanie włókien do tkania z lotosu i tkactwo spadają na plan dalszy.
W sumie to
chyba od rolnictwa powinienem zacząć. Oni mają uprawy hydroponiczne od nie
wiadomo kiedy. To zielsko, które tam pływa ma dużą siłę wyporu, jak się je
lekko ściśnie i wprowadzi trawę, to robi się pływająca wyspa po której można
łazić. Takie wyspy zbija się w większe gromady i powstaje ogródek przydomowy. Było
to lekkie uproszczenie ale tak to mniej więcej działa. Po zielsku łaziłem. Noga
zapada się max do kolana.
Transport
wyspy na nowe miejsce. Nie wiedzieć czemu ale przyszło mi do głowy, że człowiek
pracowicie zbuduje sobie grządkę, w nocy przypłyną i podprowadzą.
Rosną sobie ogóreczki, pomidorki, jakieś
cosie i w ogóle wszystko. I podlewać nie trzeba.
A przy klasztorze uprawiają lotosy na szaliki.
To chyba
czas na ryneczek Lidla. W tym rejonie jest takie coś jak Five day market. To taki rynek, który odbywa się kolejno w pięciu
wioskach. Czyli co 5 dni trafia w to samo miejsce. Cel dość prosty. Unikali
jakiegoś podatku i mogli się między wsiami na randki umawiać.
Kupić
można wszystko zaczynając od bambusa
Poprzez warzywa
i owoce
Po towary „szybko
psujące się”
Swoją
drogą rybek mają spory wybór w tym jeziorku.
Z
artykułów przemysłowych było paliwo. Kupowało się w butelkach po wodzie.
To teraz obiecana Wenecja. Znaczy Wenecja wysiada ze swoimi kilkoma kanałami na krzyż.
Tu jest labirynt kanałów i kanalików, a pomiędzy domami nie ma kładek. Tu się można dostać tylko łodzią, a z racji niskiej zabudowy powierzchnia każdej wioski była naprawdę spora. Musieli się sporo namachać w epoce przed silnikowej.
Świnka zaskoczyła chyba nawet naszego szypra. Przewodnika na pewno.
W każdej
wiosce jest szkoła. To jest normalna wioska i też ma szkołę.
I tak sobie życie w wodnym świecie powolutku płynie. Płynie dosłownie.
Lecimy z
Heho. To nasz latający słoń.
"Mocne" lotnisko. Ale ruch jak już pisałem nie ustępuje Okęciu. No dobra. Ale
na 100% przebija Modlin. Samolot wystartował planowo i wylądował planowo (co do
minuty). Lot trwał 30 min. Dostaliśmy picie i cukierka.
Pozdrowienia dla Grażyny i Marka
Ani jedna łódka nie miała znaczka Volvo
Jutro powinny pojawić się obiecane znaki zakazu
Jezuba Zee!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz