wtorek, 31 sierpnia 2010

Jedzie pociąg daleko

Blogger ma taką ciekawą cechę, że można ustawić datę posta na dowolny dzień z przeszłości lub przyszłości. Kilka lat temu popełniłem tekst o wypadzie na Krym. Wypad miał miejsce we wrześniu 2010. Dla słabszych z historii - całość półwyspu znajdowała się wówczas w granicach Ukrainy. Tekst nosił tytuł: Podróż za jeden uśmiech.

Jedyna prawdziwa, pełna, nieoficjalna, pozbawiona ingerencji cenzury, skrótów, korekty i redakcji tekstu oraz innych niegodziwości wersja niesamowitych przygód Polaków na Krymie.
Skład ekipy.
Reprezentacja Ukrainy:
Aleksander – wykładowca WSG. Udawał Kierownika wyprawy (Pierwszy od lewej)
Hrystyna – studentka uniwersytetu w Tarnopolu. Główny żywiciel wyprawy
Witalik – student uniwersytetu w Tarnopolu. Potrafił dostarczyć wszystko od wody po ogień oraz biec pod górę z dwoma plecakami.
Reprezentacja Polski:
Ela – studentka WSG w Ełku. Udawała, że pisze dziennik wyprawy. (Pierwsza od prawej)
Iza – okulistka. Stwierdzała obiektywnie, że nasze oczy są OK i możemy im uwierzyć. (Pierwszy rząd, trzecia od lewej)
Marta – studentka WSG. Próbowała prześcignąć Witalika w biegu z plecakiem pod górę. (Druga od prawej)
Marzenka – pediatra. Ktoś musiał leczyć chłopaków jakby zachorowali. (Pierwszy rząd, trzecia od prawej)
Jacek – wykładowca WSG. Udawał, że robi zdjęcia i dzięki temu migał się od wszelkiej roboty. (Pierwszy rząd, drugi od lewej)
Rysiu – student WSG. Uruchomił gabinet masażu polowego. (Drugi rząd, pierwszy od lewej)
Witek – wykładowca WSG. Prawdopodobnie przespał prawie całą wyprawę. (Drugi rząd, pierwszy od prawej)
Przemek – student WSG… (Drugi rząd, w środku)

Nasza przygoda zaczęła się jeszcze na długo przed wakacjami od wiadomości wysłanej przez iSAPS o wyprawie studentów i wykładowców WSG w góry Krymu. Zorganizować ją miał jeden z naszych wykładowców Aleksander. Od tamtej pory minęło sporo czasu zanim straceńcy spotkali się ze sobą po raz pierwszy pod koniec maja 2010. Poznaliśmy w przybliżeniu trasę wyprawy, niezbędny ekwipunek i czekające na nas atrakcje. Z pozoru wszystko wyglądało dobrze – tak powinien wyglądać obóz wędrowny – w rzeczywistości jednak wyprawa okazała się tym co w literaturze nosi nazwę szkoła przetrwania. Niczego jeszcze wtedy nie podejrzewając, zaczęliśmy odliczać czas do wyjazdu.
30 sierpnia 2010, poniedziałek, 21:30 – godzina „0”. Z dworca zachodniego PKS w Warszawie ma wyruszyć autobus do Lwowa z nami na pokładzie. Tyle, że na biletach nie ma miejsc a na przystanku dziki tłum (była obietnica „kierownika”, że autobus będzie pusty). Jak mawia stare przysłowie „Gdzie diabeł nie może…”. Dziewczyny zdobyły miejsca, a chłopaki wdusili plecaki do jakiegoś śmiesznie małego miejsca i wyruszyliśmy w drogę.
Wiesz, że w Europie zostało jeszcze kilka granic? Jeżeli zdążyłeś już zapomnieć to potwierdzam: pomiędzy UE a Ukrainą jest granica. I to jaka! Po naszej stronie średni czas wynosi mniej więcej 2 minuty na paszport (przypuszczamy, że każdego sprawdzają w Googlach, na Facebooku lub Naszej Klasie). Po 2 godzinach czekania udało nam się przedrzeć na stronę Ukraińską, a tam o zgrozo czekają 3 autokary. To teraz zadanie z matematyki wyższej: jest 5 rano, stoisz na granicy w czwartym autobusie z kolei. Czas odprawy autobusu to średnio 1,5 godziny, z granicy do Lwowa jedzie się też około 1,5. Pociąg z Lwowa odjeżdża o 9:35. Jak zdążyć na ten pociąg?
W naszym wypadku rozwiązanie okazało się banalnie proste. Wystarczyło mieć odpowiedniego kierownika. Aleksander, bo o nim mowa, udowodnił, że potrafi czynić cuda: przemienił autobus w mikrobus, rzucił czar na ukraińskich pograniczników, którzy w biegu wbili nam wizy do paszportów i spowodował, że TIRy rozstąpiły się przed nami jak Morze Czerwone, a dokonał tego w niecałe pół godziny!

Mikrobus wprawdzie nie był przewidziany na 11 osób z bagażami i nie powinien jechać do Lwowa, ale niech rzuci kamieniem ten, kto choć raz nie złamał przepisów ruchu drogowego.

Dziadek mi mówił, że kiedyś wg pociągów można było nastawiać zegarki. Jeśli chcesz tak zrobić, to zapraszam na Ukrainę. Można tam też zobaczyć takie dziwne zjawiska, jak czyste pociągi ze świeżą pościelą, czyste i duże dworce kolejowe,


a nawet przydworcowe sauny, jak na przykład ta na dworcu w Symferopolu – Autonomiczna Republika Krymu – jakieś 1 800 km na południowy wschód od nas.

Byliśmy tam po dokładnie 24 godzinach jazdy bez minuty opóźnienia. Po drodze, w Tarnopolu dołączyły do nas jeszcze dwie osoby: Hrystyna (pierwsza od prawej - z plecakiem), bez której umarlibyśmy z głodu i Witalik (kuca pierwszy od prawej) , bez którego z pewnością byśmy nie dali rady.

Abyśmy nie odwykli od niespodzianek komunikacyjnych w Symferopolu okazało się, że elektryczny do Bachczysaraju nie kursuje – remont. Pozostał autobus . Oczywiście autobus nie zatrzymuje się tam gdzie pociąg, tylko na drugim końcu miasta. Pozwoliło to nam poznać uroki jazdy komunikacją miejską w godzinach szczytu z plecakiem ważącym prawie 30 kg.