sobota, 11 września 2010

Sauna

Do Symferopola było około 90 km. Przez 1,5 godziny przejechaliśmy z gorącego lata w zimną i wietrzną jesień. Ale nawet zima by nas nie przeraziła. Punkt pierwszy programu brzmiał: dwie godziny w saunie. To były cudowne dwie godziny. Tak naprawdę był to pierwszy prawdziwy prysznic od 12 dni.
Pociąg jechał do Lwowa prawie 25 godzin. Nikt z nas (Polaków) nie widział wcześniej czegoś takiego: wagon z miejscami leżącymi bez przedziałów.
W drodze powrotnej miało to jednak olbrzymi plus – cały czas byliśmy razem, nie dzieliły nas drzwi, a łączyło wszystko. Każdemu się zdawało, że znamy się od urodzenia i jeden dzień dłużej. W Tarnopolu pożegnaliśmy Hrystyne i Witalika. Mamy nadzieję, że uda się im przyjechać w grudniu do Polski i znowu będziemy przez kilka dni w komplecie. Widmo głodu, który zajrzał nam w oczy po rozstaniu z naszymi ukraińskimi przyjaciółmi, zostało przegnane przez Elę i Martę. Jakimś cudem, w sesji poprawkowej zaliczyły u Hrystyny „robienie kanapek na 100 m z przeszkodami”.

We Lwowie wysiedliśmy najedzeni.

Przez prawie 6 godzin włóczyliśmy się po przepięknej starówce.

Kaplica Boimów,

katedry katolicka i ormiańska,

opera,


kolacja na starym mieście…

Wrażeń było na drugi taki tekst.
 

Pora wskoczyć do East West Eurolines i spróbować sforsować granicę. Tym razem autobus był ukraiński. Badania naukowe przeprowadzone na żywej kulturze pograniczników nie wykazały korelacji pomiędzy czasem odprawy granicznej a narodowością autobusu. Już po 5 godzinach przedarliśmy się przez kordony. Tym razem nasi nie sprawdzali nas w Googlach, a zwyczajnie prześwietlili. Oczywiście nie nas tylko nasze plecaki. Ciekawe, co pomyśleli na widok siekiery.
Do Warszawy dotarliśmy po 9. Koło się zamknęło.
Niestety podczas wyprawy nie zdaliśmy egzaminu z kanionu Uzun-dża, Sudaku, wodospadu Uczan-su i kilku innych pięknych miejsc. Nie będziemy brali warunku. Za rok uczciwie podejdziemy do powtórki…

Ukraińsko-polski słownik turystyki kwalifikowanej

100 m maksymalna odległość jaką jest w stanie pokonać człowiek zanim padnie
Skrót zejście lub wejście po najkrótszej drodze.
Najkrótsza droga – najbardziej pionowa ścieżka w okolicy
Ścieżka fragment ziemi krymskiej po którym przed nami szły tylko oddziały Czyngis-Chana
Spacer element szkolenia służb specjalnych. Zwykle polega na wędrówce skrótami w upalny dzień, bez wody i liny zabezpieczającej.

czwartek, 9 września 2010

Welcome to L.A.





Dojechaliśmy do Laspi i byliśmy nad upragnionym morzem. To znaczy morze to widzieliśmy tylko dzięki temu, że las był niski a my byliśmy jakieś 200 m ponad jego poziomem.

Inaczej rzecz ujmując: wyobraź sobie że wysiadasz na dworcu w Gdańsku, na plecach masz 25 kg niezbędnych drobiazgów i ktoś Ci mówi, że teraz to już jesteś nad brzegiem morza, trzeba tylko ten kawałeczek podejść.

Cóż było robić: Maszeruj Albo Giń. O tym że zaliczamy jakieś szkolenie Legii Cudzoziemskiej było małymi literkami w opisie wycieczki i nikt wcześniej tego nie zauważył. Każdy krok, każda kropla potu i krwi (dlaczego rośliny maja kolce?) były warte tego miejsca do którego doszliśmy. Zatrzymaliśmy się na skarpie tuż nad brzegiem morza…

Żeby nie było zbyt sielsko mieliśmy do niego aż 10 metrów. Tak jak przypuszczasz było to 10 metrów pionowo w dół.

Najbliższych pięć nocy mieliśmy spędzić w raju.

Otaczał nas szum morza i niesamowitych nagich drzew, nad nami świeciły gwiazdy jakich nigdy dotąd nie byliśmy w stanie dojrzeć.

Przy kolacji towarzyszyły nam modliszki, na gałęziach czekały skolopendry, wśród kamieni czarne skorpiony. Woda i sklep znajdowały się w zasięgu wzroku. Żyć nie umierać.

Zagadka dla wnikliwego czytelnika. Skąd pochodziła woda nadająca się do picia: a) ze skarpy biło źródło z pyszną wodą, b) wystarczyło przejść 100 metrów do jednej z rozmieszczonych na polu namiotowym toalet, c) szło się 2 kilometry w jedną stronę, gdzie były siedziby ludzkie i ogólnodostępna woda? Tak, dobrze myślisz.
 

Na tej wycieczce zawsze trzeba wybrać wartość największa i najbardziej pod górę. Inaczej sprawę ujmując: żeby nie umrzeć z pragnienia trzeba pokonać 4 km, żeby nie umrzeć z głodu – 8.
Kolejny dzień nosił bardzo umowną nazwę „dnia wolnego”. To znaczy do obiadu każdy robił co chciał czyli pranie. No dobrze, kąpiel w czystym jak kryształ, turkusowym morzu też była i laby na skałach również sobie nie odmówiliśmy. Pod skałami ukrywały się kraby, do brzegu przypływały ryby i meduzy. Na bezchmurnym niebie świeciło piękne słońce… I ta jedna myśl: Czy tu dają azyl klimatyczny?

Po obiedzie Kierownik zaproponował spacer na pobliski pagórek. Podobno kilka lat wcześniej widział na tej trasie kobietę z dzieckiem na ręku. Naiwność ludzka nie zna granic, więc poszliśmy. Pamiętasz, jak kilka dni wcześniej uczyliśmy się jak chodzić po pionowej skale „bo się nam przyda”?

 Sprawność harcerską „Człowiek-pająk” zdobyliśmy już w pierwszej godzinie spaceru. W drugiej zdobywaliśmy sprawność „Człowiek-pająk bez wody w temperaturze 30 stopni” (Nie musimy zabierać wody, u góry jest studnia z krystalicznie czystą wodą o cudownych właściwościach.) Pagórek Kusz-Kaja ma tylko 664 m ale widok faktycznie zapierał dech.

Góra wyrastała prawie prosto z morza. Jej grzbiet ciągnął się po horyzont i stopniowo zmieniał kolor w promieniach zachodzącego słońca…

Jak to zwykle po zachodzie słońca stopniowo robi się coraz ciemniej.

Nikt z nas nie wyobrażał sobie zejścia tą drogą, którą weszliśmy. Mieliśmy rację, że tamtędy zejść się nie da. Kierownik wytyczył nowa ścieżkę - jeszcze krótszą i jeszcze bardziej w dół „bo się robi ciemno i nie zdążymy na kolację”.
Tego się ani opowiedzieć nie da, ani przeżyć. Ostatni odcinek zejścia pokonywaliśmy z latarkami. Dla większości z nas to była najtrudniejsza i najbardziej stoma trasa, jaką kiedykolwiek udało się pokonać bez liny. Od tego dnia wiemy, że jak ktoś zaproponuje spacer, to trzeba zabrać: wodę, latarkę, saperkę, linę wspinaczkową, solidne buty i coś ciepłego do ubrania.
W nocy nasze pranie wypłukała deszczówka. Lało niestety również o piątej, gdy wstawała ekipa pod wodzą Hrystyny. Zadaniem Aleksandra i Marty było zdobycie wszystkiego co szefowa kuchni wskaże. Na kolację miał być prawdziwy barszcz ukraiński. Może się to wydawać dziwne, że wstali tak wcześnie ale warzywa do Laspi były przywożone tylko we wtorki. Sprzedaż trwała od 7 do 9.

Zgodnie z planem po śniadaniu przestało padać i ruszyliśmy na podbój Jałty.

W autobusie przygodnie poznanym pasażer opowiedział o kilku możliwych wariantach dzisiejszej wycieczki. Dowiedzieliśmy się też, że z miejsca gdzie wysiadamy do Jaskółczego Gniazda są jakieś 2 km. Prawie się zgadzało. Po kilkuset metrach od wyjścia z autobusu pojawiła się tablica, że do celu mamy 3 km. Po kolejnych kilkuset metrach złapaliśmy autobus. Po 10 mi-nutach jazdy dotarliśmy do tablicy „Jaskółcze Gniazdo 2”. Ostatnie trzy kilometry przeszliśmy pieszo… Gniazdo wisi na blisko stumetrowej skale i ma się wrażenie, że powinno się od niej oderwać i wpaść do morza. Kiedyś miało jeszcze wiszący nad otchłanią ogród. Niestety spadł.

Był już pociąg, autobus, mikrobus i nogi. Przyszła kolej na statek. Dopiero z morza widać, że wybrzeże Krymu stopniowo przestaje się różnić od Costa del Sol czy Ibizy.

A sama Jałta, cóż można powiedzieć po dwugodzinnym pobycie? W porcie luksusowe jachty, na brzegu palmy, wzdłuż promenady butiki największych projektantów mody, tłumy wczasowiczów z Polski i Rosji.

A my - grupa obdartusów prosto z dziczy, w butach trekingowych z kurtkami przeciwdeszczowymi owiniętymi wokół bioder. Chyba trochę nie pasowaliśmy do tego stylu odpoczynku.
Sprawdziliśmy jeszcze tylko jak się jeździ trolejbusem i tak szybko jak się dało wróciliśmy do lasu.
Na kolacje był barszcz ukraiński. Niebo w gębie. Droga czytelniczko, drogi czytelniku,  to co uważacie za barszcz ukraiński ma tyle z nim wspólnego co śledź po japońsku z Japonia, ryba po grecku z Grecją itd. Prawdziwy barszcz ukraiński, jest bardzo tłusty, pełen cholesterolu, całkowicie antydietetyczny i bardzo niezdrowy. Uwielbiamy barszcz ukraiński! Hystyna ugotowała go mając do dyspozycji jedno ognisko i dwa kociołki, w których smażyła, dusiła i odprawiała czary. Hrystyna rulez!

Po tygodniu umieliśmy już zamawiać pogodę i w środę świeciło piękne słońce. Znowu można było iść w góry (z naciskiem na iść). Gdzieś wysoko w górach, 30 km od obozu, na samym skraju 400-metrowej Czerwonej Skały wznosiła się Cerkiew Zmartwychwstania. Po poprzednim spacerze szliśmy w górę jak kozice.

Zanim się zorientowaliśmy byliśmy na skalnym płaskowyżu, który codziennie podziwialiśmy z naszego obozu jako „odległy szczyt na drugim brzegu zatoki”.

Tym razem nasza ścieżka biegła grzbietem ciągnącego się po horyzont urwiska. Szliśmy nad 100 metrową przepaścią i cud, że się nie udusiliśmy, bo widoki zapierały dech w piersiach.

Opisać się tego nie da, zdjęcie tez tego nie odda ale nie bez powodu jedno z miejsc nazywa się „Diabelska drabina”.

Z drabiny nie skorzystaliśmy, zejście do przełęczy Bajdarskije Worota załatwiliśmy tradycyjnie – poszliśmy skrótem.

Do cerkwi w Foros trzeba było jeszcze przejść „100 m” krętą drogą.

Jak przystało na „w czepku urodzonych” po dotarciu na miejsce, nagle staliśmy się uczestnikami uroczystości ślubnej. Dzięki temu mogliśmy zajrzeć za carskie wrota.

Cerkiew jest przepięknie odnowiona i kapie wręcz od złota. Do obozu wróciliśmy tradycyjnie późnym popołudniem. Po kolacji tradycyjna próba naszego chóru. Podobno ukraińskie przyśpiewki wychodziły nam już całkiem dobrze. Do późna wypatrywaliśmy spadających i gasnących gwiazd. Rano nie udało nam się wypatrzeć mieszkańców sąsiednich obozowisk. Czyżby nie mieli słuchu muzycznego?
Pierwotnie na czwartek mieliśmy zaplanowane ruiny starożytnego Hersonu ale nie mogliśmy się oprzeć informacji, że można wejść… do tajnej bazy okrętów podwodnych! Ruszyliśmy do Bałakławy.

Dobrze mieć znajomego kierowcę mikrobusu. Poczeka na przystanku, udzieli rabatu na przejazd... Kolejny zdobyty busik podwiózł nas pod sama bramę Obiektu nr 820. (Skojarzenie z tajemniczą Strefą 51 nasuwa się chyba samo?). Nie zawiedliśmy się.

We wnętrzu góry wydrążono ponad 600-metrową sztolnię łączącą zatokę z otwartym morzem, wybudowano tez suchy dok.

W bazie remontowano okręty podwodne, a także zaopatrywano je w uzbrojenie. A uzbrojeniem była broń jądrowa…

Wejścia do bazy strzegły hermetyczne wrota. Każde ze skrzydeł miało 10 ton.

Główny korytarz transportowy podzielony stalowymi drzwiami na niezliczone strefy...

Było to ukryte miasto dla prawie 3000 ludzi z uzbrojeniem pozwalającym zniszczyć kulę ziemską. Po wyjściu na światło dzienne towarzyszyła nam tylko jedna myśl „Aby tamte czasy już nigdy nie wróciły…”.
  Nie mów wszystkiego co wiesz, ale zawsze wiedz co mówisz.

Powrót autobusem byłby czynem niegodnym tej wyprawy. Łodzie prawie niczym nie różnią się od mikrobusów. Też można je „złapać”.

Kapitan naszego CEB 0993 (dla słabo znających rosyjski, to się czyta SEV 0993 - byliśmy na przedmieściu Sewastopola) był przemiłym starszym panem, straszną gadułą i zapalonym turystą.

Pokazał nam Jaskinię Smoka, dwie skały Żagle, Zagubiony Świat.

Płynęliśmy ok. 1,5 godziny. Dopiero z wody było widać ogrom góry na która weszliśmy podczas "spaceru".

Niestety desant na „naszej” plaży się nie udał. Złożyliśmy więc wizytę przyjaźni w jakimś ośrodku wypoczynkowym.

Do obozu były już tylko około 4 km. Sami wiedzieliśmy, że „to się nie liczy”.
(Po lewej teksty, które przeczytaliśmy wychodząc na drogę do obozu.
U góry: Wjazd tylko z przepustkami lub po uzyskaniu zgody.

Na dole: Zagrożenie pożarowe. Obywatele. Przejście i przejazd przez las zabroniony!)

Wróciliśmy i czekało nas tam nieuniknione – pakowanie, przed nami ostatnia noc na krymskiej ziemi. Tradycją jest, że każda ekipa podczas takiej wyprawy musi stworzyć kukłę-turystę i zawiesić ją w obozowisku. Nasza Wiera powstała z pustych butelek, gałęzi, siatki i ubrań odziedziczonych po Witku i Marcie. O 7 dnia następnego każdy wrzucił monetę do morza i z nieukrywanym smutkiem ruszyliśmy w kierunku naszych domów.
Wiera została. Ma nam „trzymać miejsce” do przyszłego roku.