piątek, 6 maja 2022

Muzyka Sfer

Danie główne nazywa się Sagrada Familia. Jako starterek był Palau de La Musica Catalana (Pałac Muzyki Katalońskiej). Projektował go nauczyciel Gaudiego. Chłop trzeba przyznać też dawał radę. Na starcie Pani nas przepraszała, że nie wejdziemy na parter sali koncertowej, bo jest próba. 

No to się załapaliśmy na krzywy ryj. Całkiem ładnie sobie próbowali. Niestety ze względu na moją gamoniowatość nie ma nagrania. Miałem wpięte słuchawki i nie zrozumiałem komunikatu. Ale zacznijmy od początku. Na początku GPS się zgubił i bez sensu obeszliśmy kwartał w kółko. Pałac oczywiście postawili na wąskiej uliczce, co skutecznie uniemożliwia fotografowanie, ale do tego się już przyzwyczaiłem. 

Z ładnych rzeczy na wierzchu są kopuły i kolumienki na tarasie. Z ważnych ta rzeźba. Rzeźby nie ma.

Pałacyk jest z początku wieku. Tego poprzedniego. Trzeba przyznać, że mieli rozmach jak sobie chcieli zrobić salkę koncertową. Już od wejścia człowiek wie, że wszedł do pałacu.

 

Krótki wypad do foyer z fajnym żyrandolem.

 

I można wchodzić na salony. Z grubsza sala wygląda tak:

Albo tak:

Wszystko zależy, w którą stronę się popatrzy.

To dziwne pod sufitem to olbrzymi witraż, który oświetla salę. Podobno jest to jedyna sala koncertowa oświetlona światłem naturalnym. Dookoła różyczki. Te róże coś znaczą i jest ich dużo.

A jak już jestem przy szczegółach, to jedziemy od sceny zaczynając. Za orkiestrą mamy muzy grające na różnych instrumentach w strojach ludowych.

 

A po bokach sceny takie fajne rzeźby. Te po prawej, to Walkirie. Z jakiegoś powodu rzucają jakimiś włóczniami w chórek (pod drzewem) po lewej. Imienia faceta z rzeźby już nie pamiętam.

A jak się zadarło głowę, to poza witrażem dachowym można było podziwiać sufit. Trzeba przyznać, że w początkach wieku mieli zamiłowanie do duperelków. Do tej pory secesja nie kojarzyła mi się z takimi ozdóbkami. 


To jeszcze okna, czyli kolejny element doświetlenia sali


i możemy iść do domu albo na obiad. Bo po czymś dla ducha przyda się coś dla ciała. Jedzonko było super i oczywiście nie wpadłem na pomysł pozapisywania nazw knajp i posiłków.
Pierwszego dnia zjedliśmy w samym centrum Dzielnicy Gotyckiej. Nie oszukujmy się najdrożej i wcale nie najlepiej. Jedno danie - kalmary - trochę wyżarte.


Kolejnego dnia się wycwaniłem, znalazłem w necie knajpę, która spełniała moje wymagania. Polecieliśmy do niej ze dwa kwartały od miejsca docelowego (Casa Batllo) i co? Wypchana po sufit. W akcie rozpaczy wpadliśmy do prawie pierwszej lepszej z wolnymi miejscami. Całkiem nieźle trafiliśmy. Nie dość, że smaczne, to jeszcze błyskawiczna obsługa. Zjedliśmy coś groszkowego i jakąś tortille. 

 

Trzeciego dnia postanowiłem się wycwanić. Knajpka ma być rodzinna i katalońska (przynajmniej wg opisu) i wpadniemy do niej na samym początku pory lunchowej. No i tym razem osiągnęliśmy sukces.


Mebelki klasyczne z lat 70', obdrapane i czasami nie od kompletu. A na pięterku lata 30'. Miejsce to nazwałbym poczekalnią do toalety.

A jakby ktoś szukał inspiracji na uchwyt do papieru toaletowego, to proszę bardzo:

W knajpie ponoć robią najlepsze w okolicy risotto z owocami morza. To wzięliśmy. A te ślimaczki, to tak na przystawkę.


Skoro tak dobrze poszło, to następnego dnia większość trasy z Santa Susanna poświęciłem na znalezienie jakiejś jadłodajni w okolicach Parc Guell, bez opinii "ohyda, bazują na tym, że są blisko i głodny turysta zje wszystko". Znalazłem. Weszlibyście tam:

Ale tego nie wiedziałem. Z netu dowiedziałem się, że nie mówią po angielsku i co jest do zjedzenia.

Aby się przygotować na to co można zjeść postanowiłem przetłumaczyć menu. Od czego OCR wbudowany w tłumacza. No to poleciałem Hiszpańskim i Katalońskim. Muszę przyznać, że wynik był nie do pogardzenia:
          Górska fideua.
          Gazpacho.
          Smażony kalafior z szynką.
          Ryż kubański.
          Drewno do palenia
          Vichisoise.
          Gotowana sól i ziemniaki.

          Pokrywa piekarnika.
          Gulasz wołowy
          Czosnkowe skrzydełka z kurczaka.
          Morszczuk z grilla.
          Grillowany grill.
          Grillowa kiełbasa cielęca
          Wyprawy cielęce.

Zdecydowaliśmy się na pokrywę piekarnika i grillowany grill. Drewno wydawało się zbyt łykowate.

Było jeszcze coś trzeciego i piwo. Całość za 10 EUR. Obżarliśmy się do nieprzyzwoitości.
Problem z jedzeniem jest taki, że nie za bardzo daje się ustawić "szukaj knajp pomiędzy 200 a 600  m od Sagrada Familia". Bo bliżej to kaszana zorientowana na szybkie karmienie turystów. Godzina w pociągu to jednak sporo i udało się. Knajpa nazywała się Olé Mallorca, od ulicy przy której się znajduje. Przywitał nas Dziadek (Dziadek, to osobnik starszy ode mnie) i po chwili rozmowy zaprosił do środka. Dziadek gadał po katalońsku my po polsku i angielsku. W środku okazało się, że Dziadek coś pokręcił i nie ma miejsc, ale skoro nas zaprosił to skołowali jakiś stolik. W środku było kilka imprez, koło nas czekała na uruchomienie osiemdziesiątka. W knajpie posługiwali się katalońskim i katalońskim. Taki zwyczaj mieli. Jedzenie było super. I jak na ilość imprez niesamowicie szybko.


No i było o jedną tortille za daleko. Ostatnia wyżerka była w knajpie Nogal. Nie było przygód. Okazało się, że w Katalonii jedzą golonkę. Gruszka w zalewie była super, a budyń jak to budyń w knajpie z jakiegoś powodu nazywał się znowu Crème brûlée.




PS.
Fajnie było usiąść na pluszowym fotelu i posłuchać na krzywy ryj koncertu w całkiem ładnych "okolicznościach przyrody". Okazało się, że strój w jakim występuje orkiestra nie wpływa na dźwięki jakie z siebie wydaje. Stroje widzów, też na to nie wpływają.



 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz